niedziela, 29 listopada 2009

i jak ja mam być k* szamanem własnego losu???


Siedzę przykuta do własnej kanapy, mój żołądek zacisnął się na amen i nie potrafi skoncentrować się na niczym innym oprócz własnego zaciśnięcia. To takie oczekiwanie na coś nie do końca przyjemnego, co nie wiadomo kiedy ma nastąpić. Chwytanie ostatnich godzin niedzieli pozostaje niemożliwe, bo czegokolwiek bym się nie tknęła pozostanie hałturą wykonaną bardziej z obowiązku niż z potrzeby „robienia czegoś“, bardziej na zasadzie optymalizacji działania niż stworzenia czegoś naprawdę wartościowego. Wiec siedzę dalej wpatrzona w upływające minuty na ekranie mojego laptopa. Jak zwykle niemoc zaklęta jest w mojej głowie. I zostawmy już tworzenie czegoś wartościowego, nie potrafię zmobilizować moich kończyn na tyle aby wstać i zrobić sobie kawę.
Mój organizm ma chyba jakąś wadę w oprogramowaniu. W momencie gdy zaczyna mieć zorganizowany czas pracy, na zasadzie tygodniowego planu w którym od 8 do 12 ma być w pracy, następnie od 13 do 17.30 na uczelni a potem znowu w pracy do 22 to w pewnym momencie, po kilku tygodniach takiego funkcjonowania się zawiesza, staje i mogę mieć najważniejszy egzamin świata, zobowiązania, których nie można zawalić, on po prostu mówi nie! Koniec i kropka. I budzę się takiego feralnego dnia, patrzę w sufit i jedyne do czego jestem się w stanie zmobilizować, a raczej mobilizuje mnie mój pies patrzący wzrokiem mówiącym, jeszcze minutę karzesz mi czekać to zobaczysz co jadłem wczoraj na kolację, to pójście nad Wisłę. 40 minut spaceru i powrót do łóżka. Koniec. Error, error, error, error…