czwartek, 30 września 2010

Widok z bangalowu - gdzie to jest?

Tylko odpoczynek. Tak wlasnie spedzamy ostatnie chwile w Tajlandii. Lezac na plazy na wyspie. Zreszta niesamowita jest konfrontacja marzen, reklam biur podrozy i prospektow, pocztowek i rzeczywistosci. Patrzymy na podrasowane w photoshopie zdjecia, blekit wody, nieskazitelny piasek i soczysta zielen palm a rzeczywistosc okazuje się... inna. I nie znaczy tu gorsza, to nasze wyobrazenia rosna do rangi niedoscignionego idealu pocztowkowego piekna. Zabawne jak też sposob odbierania zalezy od naszego nastawienia.
Wyslano z BlackBerry®

niedziela, 26 września 2010

Last night in ... Laos!

No i stalo się. Jutro przekraczamy most przyjazni laotansko-tajskiej, a raczej laotańsko-tajsko-australijskiej, bo jak się okazuje australijczycy dofinansowywali również ten projekt, bierzemy nocnego sleepera i prujemy najpierw do BKK a nastepnie na plaze:) a gdzie dokladnie to bedzie konkurs. Umiescimy foty i zobaczymy kto rozpozna plaze/wyspe/miejsce. Przewidziane sa nagrody(!) ale tym się zajme pozniej. Dokladnie za dwa dni, bo tyle nam zajmie dojazd na miejsce.
Myslalam że dziś zaczne robic resume przygody laotanskiej, ale okazuje się że ostatnie 3 dni dostarczyly nam tylu wrazen, że znowu nie wiem od czego zaczac, i znowu mam balagan w przemysleniach...
Do Vientiane dotarlismy bladym switem, a raczej jeszcze noca, wiec decyzja ogolu postanowilismy przespac się do rana na poczekalniowych krzeselkach, plastikowych i polaczonych tak, że wygodne polozenie moze być wyzwaniem nie do przejscia. Było pochmurnie. Po utarczce z babcia klozetowa, ktora chciala mi wydac źle reszte, o cale 5 tysiecy, bylam tak nakrecona i zła, że przy negocjacjach z tuktukarzem na przejazd do centrum, jak powiedzial 15tys kip za os to prawie zaczelam na niego krzyczec! Dojechalismy do zaglebia guesthouse'ow w poblizu Watu Mixey i rozpoczelismy poszukiwania. Szlo nam jeszcze gorzej niż ostatnio. Wiekszosc tanich byla pelna albo obrzydliwie smierdziala, a na reszte nas nie było stac. Plecaki nam już ciazyly po ok 1,5h wloczenia się w ta i z powrotem rozwiazania sytuacji nie było widac. Wrocilismy się praktycznie tam gdzie zaczelismy poszukiwania, dziewczyny zostaly z plecakami na kawie i ... Odzeszlismy z Pawlem jakies 30m i na tej samej ulicy znalezlismy guesthouse superczysty i ... zielony. Okolica byla super, z jednej strony Mekong i choć było pelno drogich sklepow i kafejek przygotowanych pod turystow, z drugiej strony, dalo się znalesc laocoffe za 3,5tysia. Zreszta jakies pol kilometra dalej wzdloz Mekongu, w okolicach szpitala tego samego wieczoru jedlismy przepyszne sumiki, prosto z grila.
W Vientiane nie mielismy zamiaru dlugo siedziec, zrobilismy tour po miescie, i ryneczkach, kupilam w koncu material na laotanska spodnice(!) oraz pleciony pojemnik na ryz, zobaczylismy kilka stup i watow i nastepnego dnia, zostawiajac nasze wielkie plecaki w hostelu, wyruszylismy w nasza ostatnia skuterowa wyprawe laotanska na trzy dni pieknymi czerwonymi skuterami suzuki.
Zanim uporalismy się z samym wyjazdem ze stolicy to troche czasu minelo, jak to duze miasto, przedmiescia ciagna się w nieskonczonosc, do tego Vientiane ma tylko niska zabudowe, wiec jest rozciagniete do granic mozliwosci jak na swoja zaledwie cwierc milionowa populacje. Droga byla asfaltowa i nudna, chyba wszystkie fabryki zlokalizowane sa w tej okolicy, bo nie zdazylo nam się wczesniej napotkac ani jednej. Po jakis 40km stwierdzilismy że pora na urozmaicenie, wiec skrecilismy przy kolejnym napotkanym skrzyzowaniu. I tu musze stwierdzic, że drogi w Laosie to oddzielny rozdzial i wymagaja dodatkowej uwagi bo wbrew wszelkim oznaczeniom mapowym to że jest to droga krajowa, oznaczona najgrubsza czerwona linia na mapie nie oznacza że bedzie pokryta asfaltem, to że jest to droga zolta, czyli druga w kolejnosci co do rangi, nie oznacza że w ogole bedzie przejezdna, a to że droga jest oznaczona jako biala, nie oznacza że bedzie ona taka zła. Biale drogi potrafily być lepsze, o dziwo niż zolte i to nas w sumie doprowadzilo do kilku zgubnych wnioskow, ale o tym zaraz. Skrecilismy w droge biala, ktora, pomimo blota co jakis czas byla naprawdę przyjemna. Otaczaly nas rowniny z polami ryzowymi, w wioskach dalo się zauwazyc kobiety tkajace material na krosnach, bądź suszące się połacia kolorowego materiału. Po jakichs dwoch godzinach dotarlismy do rzeki i trzeba było wziac metalowy prom o jednym silniku, aby dostac się na druga strone. Dalej miala isc już lepsza droga - według mapy żółta. Każdy kolejny kilometr przypominał nam jednak o kończącej się porze deszczowej wyrwami w drodze, błotem i mułem na krzewach, krzakach i drzewach. Błoto było coraz częstsze i coraz głębsze. Dziewczyny dwa razy położyły skuter, pękły plastiki. Przestało być śmiesznie. Jak teraz wspominam ten dzień to równinny bezmiar zieleni aż po wznoszące się na horyzoncie masywy gór ... tak naprawdę napawał spokojem pomimo całych trudności drogi. Wyslano z BlackBerry®

środa, 22 września 2010

Jak to Pawek nasłał policję turystyczną na chińskiego sprzedawcę!

Biorac pod uwagę ogrom turystów przybywający do Luang Prabang, a co za tym idzie ogrom kafejek internetowych doszłam do wniosku, że w końcu uporządkuję bloga, zdjęcia, karty pamięci. Po trzech tygodniach bez mojego komputera, przy dodatkowych przejściach z wirusami panował w tym wszystkim delikatnie rzecz ujmując nieład.  W tym celu na jednym z marketow zakupilam 16gb pena. Nie wspominałabym o tym gdyby nie fakt, że dwa dni spędziłam na chodzeniu od kafejki do kafejki aby skopiować zdjęcia. Wydawało mi się, że mam zawirusowane karty ale oczywiście okazało się, że pen od początku nie działał i nic się na nim nie dało zapisać. Ostatniego dnia rano wybraliśmy się na ten sam market z zamiarem odzyskania kasy. Sprawa wygladała beznadziejnie, nie miałam żadnego potwierdzenia zakupu, a market umówmy się, to po prostu chiński rynek. Wydalam jednak na niego dwie dniówki wiec trzeba było zaryzykować. Pan sprzedawca sprawdził wszystko dokładnie i zgodził się, że sprzęt nie działa. Chciał jednak wymiany a ja po swoich przejściach nie mogę patrzeć na made in china i upierałam się przy zwrocie pieniędzy. Zaczęly się przepychanki słowne. Koniec końców stwierdził, że może nam ewentualnie oddać część pieniędzy, no i się zaczęło. Wiem, że jestem furiatem i powinnam bardziej panować nad emocjami, ale cinkciarstwa nie znoszę i jestem w stanie wytrwać bardzo długo i zmienić swoje plany, jeśli sprawa tego wymaga. Tym razem chodziło o 170tyk kipow wiec o odpuszczeniu nie było mowy. Na targu wywiązała się regularna afera. Paweł pobiegł na policję a ja dyskutowałam że sklepikarzami. Powiedziałam że nie popuszczę i będę mu odganiała potencjalnych klientów dopóki mi nie odda kasy. Najpierw była wielka złość, potem Pan sprzedawca z sąsiedniego stoiska z torbami, który zresztą dużo lepiej mówił po angielsku zaczął brać mnie na litość łamiącym się głosem opowiadając o tym jak ciężko się tu żyje, że każdy ma rodzinę na utrzymaniu, że płaci podatki. Tego było już za wiele. Koleś zwyczajnie chciał mnie oszukać a oni mi tu z rodziną wyskakują i że jest cieżko. Paweł nie wracał. Byłam coraz bardziej zrezygnowana i poirytowana. Nie dopuszczałam jednak żadnych kupujących krzycząc za każdym razem że to oszust i nie chcę oddać kasy. Czas mijał. Swoją drogą musiałam wyglądać komicznie. Jacyś angielscy turyści patrzyli się na mnie z politowaniem. W końcu z drugiej strony to przecież tylko 68zł. Ja byłam zagotowana tym miastem i nawet gdyby to było 5zł to pewnie stałabym tam do wieczora. Wrócił Paweł z Panem Policjantem mówiącym nawet po angielsku. Jego przejścia z policją były jeszcze bardziej osobliwe. Nie było mnie z nim, ale postaram się to wiernie odtworzyć;) z usłyszanej od niego opowiesci. Pawek mnie zostawił i wybiegł na ulice. Okazało się, że uzyskanie informacji na temat: gdzie znajduje się najbliższy posterunek policji nie jest wcale takie proste. Każda napotkana osoba, jeśli w ogóle dało się z nią dogadać udzielała sprzecznych ze sobą informacji. Krążył więc pomiedzy uliczkami w ta i z powrotem aż wrócił na ten sam chiński market, jakieś 200m od miejsca gdzie mnie zostawił był posterunek policji, składający się z drewnianej budki i 3 policjantów. Tam jednak nikt nie mówil po angielsku a chłopak z informacji łaskawie wyjaśnił, że nic tu po nim i musi się udać na policję turystyczną, tylko że ta rzekomo byla czynna dopiero od 14. Mimo wszystko zaprowadzil tam Pawła. Byla otwarta. Jako, że nikt nawet na niego nie spojrzał usiadł i zaczął przyglądać się temu niesamowitemu widokowi. Trzech policjantów ogladało kreskówki w telewizorku umieszczonym po środku posterunku, ale żaden w dalszym ciągu nikt go nawet nie zauważył. Jak się potem okazalo żaden z nich nie mowil po angielsku chociaż pracowali w policji turystycznej, więc udawali, że go tam po prostu nie ma. Po paru chwilach i zniecierpliwieniu zapytał czy ktoś się nim w końcu zajmie i... bez reakcji. Po kolejnych 10 minutach przyszedł szczupły mężczyzna ok. trzydziestki mówiący prostym, ale zrozumiałym angielskim. Wyciągnął ogromny zeszyt i kazał w nim opisać cale zajście od początku aż do momentu przybycia na posterunek. Paweł nauczony rzymskimi doświadczeniami od razu zapytał czy jak to zrobi to coś się jeszcze wydarzy, np. pójdzie z nim tam, czy pisze to po prostu aby pisać a i tak nie uzyska żadnej pomocy. Policjant skwitował to jednym zdaniem. Pójdzie, ale po złożeniu raportu. Rzucił okiem na poprzedni raport z dnia poprzedniego. Był przerażający. I nie piszę tu tego by podkręcić atmosferę całej historii a ku przestrodze. Były to zeznania dziewczyny, która obudziła się w środku nocy w dżungli nie wiedząc jak się tam znalazła, wiedziała tylko że była zgwałcona. I wyobraźcie sobie że trafiacie potem do turystycznej policji, w której to nikt nie mówi po angielsku.
A my tu z raportem o 16gb pena. Żenujące. Trochę spokorniałam jak to usłyszałam.
U mnie się nic nie zmieniło. W dalszym ciągu czekałam przy moim feralnym stoisku na chińskim markecie. Tego samego dnia mieliśmy jechać jeszcze na wodospad a wieczorem mieliśmy już zabukowany autobus do Vientiane więc z każdą chwilą byłam coraz bardziej poirytowana. Wrócił. Policjant był nawet nastawiony pro i obstawał za nami. Tzn. tak naprawdę to nie wiem o czym rozmawiali bo i jak ale koniec końców udało mi się odzyskać 150tyś kip. Pan Chińczyk policzył sobie 20tyś prowizji. Już nie miałam siły walczyć z tym wszystkim i wiedziałam też, że ciężko będzie mi odzyskać całość bo on też chce wyjść z całej sytuacji z twarzą. Zgarnęłam moją kasę zanim się jeszcze mógł rozmyślić i popędziliśmy do dziewczyn, bo i tak byliśmy już spóźnieni.  Czekał nas wielki wodospad Kuang Si!!! i nie chcieliśmy stracić ani chwili...

poniedziałek, 20 września 2010

Same, same LAO...

Nie pisałam już kilka dni i nie wynika to z braku czasu a raczej utraty zapału. Tak jak pisałam już wcześniej, czas niezdobytej północy się skończył a Luang Prabang tak jak jest piękne tak samo też kurortowe a większość laotańczyków widzi w nas maszynki produkujące dolary. Zajęlo mi wiec kilka dni oswojenie z tym, że tak jak w Indiach, każdą cenę muszę zbijać co najmniej o 50%, jeśli nie więcej.
Po tym jak nasz tuktuk doturlał się do miasta, trzeba się było przetransportować do centrum. I oczywiście Pan kierowca na początku zażyczył sobie 15tys kipów od osoby za przejazd, krzycząc przy tym dziarsko z angielska: same, same Lao (sejm, sejm Lao)! Gdy się jednak zna już trochę realia to okazuje się że ta trasa kosztuje ok 5tys i żadne same, same Lao:) po długich negocjacjach zawiózł nas za 7tys. Próbowaliśmy oczywiście złapać tuktuka z poza dworca, ale tuktukarze są dość sprawnie zorganizowani i wszędzie maja rejestracyjne budki, opłaty, prowizje, więc wszystkich tuktukarzy z zewnątrz którzy nawet zgodzili się na stawkę 5tyś z miejsca odganiali. Trzeba byłoby wyjść jakieś kilkaset metrów za dworzec i wtedy zająć się łapaniem tutuka. Odpuściliśmy i stanęło na 7tys! Poszukiwanie noclegu to był kolejny kubeł zimnej wody. W pierwszym domu gościnnym krzyczą nam 30$ w kolejnym 18$. Koniec końcow udało nam się znaleść bardzo przyzwoity guesthouse za 50tys kipow za dwojkę:) zdjęcie poniżej.


Miasteczko jest naprawdę śliczne, jego centrum leży na cypelku utworzonym przez rzeke Nam Ou łączacą się w tym miejscu z Mekongiem, niespotykanie ulożone i czyste, z ogromna iloscią kolonialnych, francuskich budowli. W pewnym momencie patrzac na tych wszystkich bogatych turystów w pieknych posiadłościach wydawało mi się że w ciagu 70lat nic się nie tak naprawdę nie zmieniło. Wszedzie jest pełno barów, restauracji gdzie posiłek kosztuje tyle, co moja dniowka tutaj, drinki, koktajle, kontynentalne jedzenie.
Bunt i foch na taki stan rzeczy minąl mi dopiero po wybraniu się na market z jedzeniem:D polożony zresztą dość blisko naszego guesthouse'u. Nie wiem teraz czy nie będę się powtarzać, bo okazuje się, że blackbery wcale nie jest takie niezawodne i wcieło mi kilka postow a piszę już troche i czasem gubie się w tym czy jakiś wątek już poruszalam czy też nie. Jakby nie było wracam do tematu przeze mnie uwielbianego czyli jedzenie. Laotańczycy całkowicie zaspokajają moją ciekawość jak i glód wiedzy przygotowując wszystkie potrawy na zewnątrz. Market z produktami żywnościowymi to nie tylko półprodukty, ale również przygotowywane na świeżo fastfoody:) w laotańskim wydaniu. Wszędzie pachnie grillem bądź gotującą się zupą. Jest tam wszystko od ryb, kurczaka, wieprzowiny, po cale pieczone żaby. Owsianka z ryżu, zupy wszelkiej maści, grilowane warzywa, naleśniki ryżowe, bułeczki na parze, bułeczki na tłuszczu po prostu wszystko wszystko co może nadawać się do jedzenia, łącznie z mułem rzecznym.
Ryba z grilla, w środku wypchana trawą cytrynową, pieczona w soli.
Bułeczki z głębokiego tłuszczu. Tak wygląda standardowa kuchenka laotańska. Gliniane wiaderko z węglem, na którym umieszczona jest patelnia bądź garnek. Przenośna i lekka:)

Wszystkie potrawy, nieważne czy to jest płyn czy jakieś mięso pakuje się do torebek foliowych różnej wielkości. Na początku wydawało mi się to dziwne ale obecnie już przywykłam do kupowania w folii, o dziwo w Laosie:) Czasem jeszcze jest coś owinięte w kawałek liścia bananowca ale przyznam szczerze, że bardziej na prowincji. Za to im bardziej jedziemy na południe, tym jedzenie staje się bardziej rożnorodne. Nie jest to już jedna standardowa zupa na tym samym bulionie, gdzie zmieniaja się tylko dodawane na świeżo warzywa bądź rodzaj mięsa, ale pojawia się również trawa cytrynowa, mleczko kokosowe, imbir gdzie upatruję wpływy tajskie. A pomysłowość jest równa maksymie że przecież nic nie może się zmarnować. Tym sposobem serwowane sa nawet glony rzeczne czy muł(!) Dominują smaki pikantne, słone i o dziwo gorzkawe jednocześnie, ale o sól jest tu trudno, zastepuje ja słony sos rybny. Jeśli gdzieś jest sól na stoliku, bądź niedajboże keczup, to musi to być już miejsce odwiedzane przez turystow. Do tego przy każdym straganie bądź garkuchni jest przynajmniej jeden stolik przy ktorym mozna zjeść, a na nim standardowo: całe czerwone bądź zielone ostre papryczki na talerzu, polówki limonek, pasta z chili robiona domowo(bardzo ostra), do tego sosy butelkowe: i tu znowu chili, sojowy, cos co przypomina smakiem nasze maggy oraz oczywiście cukier. Czasem jest jeszcze pasta rybna(strasznie smierdzi) ale to już troche poza standardem. Gdy bierzemy jedzenie na wynos, również dostajemy potrzebne sosy w malutkich torebeczkach zawiązanych gumka recepturką. Naprawdę uwielbiam ten klimat skwierczacych grilli, zrobionych z czegokolwiek, nawet z garnka, wiecznego obierania, smażenia, pieczenia, gotowania, wyciskania, pakowania, targowania, krojenia, porcjowania, oczyszczania, faszerowania oraz skwierczacego tluszczu.
Spedzilismy tam prawie trzy dni probujac wszelkich specyfikow a malze rzeczne, w cenie 20tys kipow(czytaj niecale 8zl) podbily moje serce.

niedziela, 19 września 2010

Tuktukiem do nieba

Cala lodz, cale pietnascie osob to byli turysci. Po ponad godzinie dotarlismy do Nong Khiew i chcielismy przejechac do dworca ktory jak zwykle polozony byl poza miejscowoscia. Zapakowalismy się wszyscy(sic) do minivana i kierowca chcial zbierac kase mowiac hello kip! Chcial po 5 tysia od osoby. Okazuje się że w grupie sila. Anglik w kapeluszu safari powiedzial że ostatnio placil 3 i że wszyscy zaplacimy po 3 i to dopiero jak dojedziemy. No i okazalo się że rzeczywiscie chcial nas zrobic na kase. Wiem że w przeliczeniu to sa grosze ale chodzi o fakt. Na dworcu okazalo się że autobus do Luang Prabang jest zwyklym tuktukiem i że minivan kosztuje 2 razy tyle. Praktycznie wszyscy wybralismy tuktuka. Tylko jeden chlopak chcial jechac minivanem ale pan w okienku na pytanie kiedy odjedzie stwierdzil że no full-no leave. Zostal na dworcu stwierdzajac że chyba bedzie lapal stopa.
Takim sposaobem jedziemy już dwie godziny upchani do granic mozliwosci wraz z workami pomaranczy. Trzesie niemilosiernie, gorace powietrze uderza z kazdej strony bo droga jest dosc dobra jak na Laos i kierowca pruje ponad stówe ale przynajmniej miałam trochę czasu żeby nadrobić zaleglości w pisaniu. Lagon!
Wyslano z BlackBerry®

sobota, 18 września 2010

Co się kryje za polem ryzowym

Wydanie lonely'a ktore posiadam jest z 2007roku. Co potrafi w ciagu trzech lat zdzialac wzmianka w przewodniku? Muang Ngoi jest turystyczna miejscowoscia ktora zyje tylko z turystow a jedyne co się zgadza to prad, ktory rzeczywiscie maja 4 godziny dziennie i piekne widoki.
Nastepnego dnia bladym switem wybralismy się z Pawlem na trekking sami. Tutaj wyglada to zupelnie inaczej niż w gorach. Chodzi się waskimi sciezkami przecinajacymi tarasowe pola ryzowe, rwacymi strumieniami i blotnymi lesnymi sciezkami a wszystko to okalaja pojedyncze masywy skalne.


Najpierw trafilismy do jaskini z ktorej wyplywal strumien. Nasze czolowki okazaly się zbyt slabe gdy tylko zniklo swiatlo dzienne wiec zbyt gleboko nie bylismy się w stanie zapuscic. Tym bardziej że sciany byly wyplukane prze wode i przez to niesamowicie sliskie. Przekroczylismy dwa stumienie i znalezlismy się na ogromnym polu ryzowym z labiryntem sciezek. Co ciekawe to nie jest tak że z dzungli wychodzi się prosto na pole. One wszystkie sa ogrodzone plotem z bambusa a żeby się na nie dostac trzeba przejsc bambusowa drabinka. Pola ryzowe wprawiaja mnie w zachwyt. Trzeba miec nie lada glowe żeby wyplanowac wszystkie te poziomy, bo przeciez woda splywa z tarasu wyzszego na nizszy. Melioracja pol jest tutaj na poziomie na jakim u nas nigdy nie byla a szum przelewajacej się wody towarzyszy kazdemu krokowi. Najpierw trafilismy do Ban Na. Tam już z daleka Pani zwana Mamnouk zaczela przygotowywac taras, rozkladac obrusy i otwierac kramik. Prowadzila guesthause i restauracje ale chyba nie zachodzilo tu zbyt wielu turystow. Troche wlasnie tak wyobrazalam sobie Laos. Rozwalilam się na hamaku. Z jednej strony mialam widok na wioske, z drugiej na pola ryzowe a nad wszystkim krolowaly gory. Takiej sielanki potrzebowalam i szukalam przez caly czas.
fot. PP 
podejrzane w Ban Na. Klasyczna laotańska spódnica ma różne zastosowanie. Między innymi bierze się w niej kąpiel
 
Droga do drugiej wioski zajela nam troche wiecej czasu bo zadne sciezki nie sa pooznaczane i tak naprawdę wszystko robilismy po omacku kierujac się raczej tym czy sciezka wyglada na uczeszczana czy też nie. Po drodze spotkalismy Pania, ktora na nasz widok powiedziala tylko że ma restauracje i guesthause, poderwala kiece i pobiegla z powrotem do wioski co by jej nikt nie wyprzedzil. Jak się okazalo biegla jakies dobre 1,5 km. Wioska byla lao i khamu. Gospodyni poza oczywiscie zawyzonymi cenami na koncu zeszytu z recznie wypisanym menu miala napis po angielsku że prosi o datki bo jest ciezko i w ogole. Czulam się tam bardziej jak maszynka do zarabiania miesa. Dzieciaki po powrocie z nad strumienia obskoczyly nas i pozowaly do zdjec. Pozowaly, chcialy zobaczyc zdjecie, smialy się i znowu. Trwalo to dobre pol godziny ale chociaż czas nam szybciej minal. Torba ktora nosze że soba ma na przedzie taki polprzezroczysty niezbednik. Gdy jest wypchana, automatycznie zamyka się ja wyzej i widac zawartosc tej jednej przedniej kieszeni. Bawiac si z dzieciakami jedna dziewczynka podeszla do mnie i wskazala na moja szczoteczke do zebow. Wyciagnelam jakies kolorowe bibeloty, gumki do wlosow, ale ona dalej wskazywala na moja uzywana szczoteczke do zebow. Zrobilo mi się strasznie glupio, wyciagnelam szczotecz'e wraz z pasta i jej twarz od razu pojasniala. A ja glupia chcialam jej dac gumki do wlosow. Tak wiec moi Panstwo nie przywozcie cukierkow, swiecidelek. Te dzieciaki duzo bardziej ucieszy szczoteczka i pasta do zebow!
Paweł pyta o drogę a miejscowi wlaśnie dyskutują i planują meliorację pól


I niech ktoś mi powie że zwierzęta nie są sprytne - na zdjęciu wejście do chaty

fot. PP

A oto i nasza dziewczynka od szczoteczki do zębów,  fot. PP

Dziewczynka wcina kanapkę krabową czyli sticky rice z krabem :)
Za ta wioska mialy być wodospady, najpierw mniejszy a godzine drogi dalej wiekszy. Do pierwszego udalo nam się dotrzec bez problemu ale potem sciezka zaczela zanikac. Znikac w stumieniu żeby się po jakis 30 metrach znowu pojawic. Dochodzila 16ta. W dzungli duzo szybciej robi się ciemno. popoludniowe slonce nie jest w stanie przedrzec się przez geste zarosla. Przestawalo być już tak przyjemnie. Gdy tylko przystawalismy na chwile obchodzily nas gigantyczne czerwone mrowki i gryzly niemilosiernie. W miedzyczasie zlapalismy pijawki. Gdy sciezka po raz kolejny zaginela w zaroslach. Zdecydowalismy o powrocie. Bylismy przemoczeni do pasa i wykonczeni a czekala nas jeszcze droga powrotna. Do Muang Ngoi dotarlismy gdy już zmierzchalo. Ciemno robi się tu już ok 18.30 a caly proces trwa jakies 10min. Nie ma szarowki jest widno i nagle zapada niesamowicie czarna noc.
Jako że wczoraj spalam już po 21 dziś chcielismy wstac super wczesnie i pojsc na ryby. Oplacilo się. Gdy z domu wychodzi się o 6 rano sa jeszcze jakies szanse żeby zobaczyc czeszace się przed domem dzieci, sniadanie na zewnatrz calych rodzin, czy mnichow zbierajacych ofiary. Normalne zycie laotanczykow zostaly sprowadzone do tych kilku godzin rano gdy turysci jeszcze spia a szczury przestaly już buszowac po nocy. O 9.30 wzielismy lodz do Nong Khiew.
Paweł łowiący ryby w Nam Ou




Wyslano z BlackBerry®

piątek, 17 września 2010

Phongsali jak phongsaly tea

Nie bede już się nawet tlumaczyc że pisze w drodze bo tak naprawdę jest to wlasnie najlepszy czas na pisanie. Plyniemy do Muang Ngoi Neua.
Samo Phongsali zostawiam z uczuciem lekkiego niedosytu, chociaż to tam tak naprawdę udalo nam się najwiecej zobaczyc. Po pierwszej nocy w czystej poscieli, obudzil nas deszcz uderzajacy o blaszany dach. Pogoda byla slaba. Zimno, deszczowo i do tego widocznosc zerowa bo bylismy w chmurze. Dzien spedzilismy w miescie. Po raz pierwszy w laotanskim miescie widzialam starowke. Było to kilka uliczek niskich, drewnianych domkow, wygladem przypominajacych tybetanskie chatki, bądź nie szukajac daleko domki przypominajace te na bialostoczyznie. Tam, u Pani z pochodzenia Chinki udalo mi się zjesc najlepsze jak do tej pory kielbaski, pieczone na ruszcie. Suszyly się one na sznurku przy wejsciu. Musze się pochwalic że w ciagu 3 dni razem z Pawlem zjedlismy je wszystkie. To że jedlismy je u Pani Chinki, podkreslilam ze wzgledu na fakt, że mieszka tam 22, a wg Pani z informacji turystycznej nawet 28 grup etnicznych.
Pranie na ulicy w Phongsali
Pani nie do konca chciala abym jej zrobila zdjecie
 
Nici z dlugiego trekkingu. W prognozie wrozyli nam jeden dzien pogody a potem obfite deszcze. No i kolejna rada, nie mozna prognozom wierzyc;) wlasnie jestem w lodzi i splywamy w dol a jest piekna pogoda.
Phongsali bedzie mi się kojarzylo tylko z wyprawa do plantacji herbaty i przycmiwa to wszelkie inne wspomnienia, nawet wbicie się podczas ulewy do Pana wyplatajacego kosze do kuchni.
Jedna z ulic na obrzezach Phongsali
Na plantacje wybralismy się kolejnego dnia. Pani z informacji turystycznej naprawdę mowila po angielsku i naprawdę nie chciala na nas zrobic kasy. Wszystkie jednodniowe wypady powiedziala że tak naprawdę mozemy zrobic sobie sami i wytlumaczyla nam co gdzie i jak. Zdecydowalismy się na krotki trek do plantacji herbaty z ponad 400letnimi drzewkami, oddalonej o ok 15 km od Phongsali w wiosce Komaen. W koncu się też wypogodzilo wiec wszystko szlo swietnie. Szlismy zboczem co jakis czas mijajac pojedyncze domy, pola herbaty, bądź pola ryzowe. Tylko ryz jest tu inny, bo uprawiany na sucho.
 Wtedy nam sie wydawalo, ze to bloto jest duze.

Widok na pola herbaty



Pani podczas zbiorow herbaty 
 Po ok. Dwoch godzinach dotarlismy do wsi, jak nam się wtedy wydawalo, Komaen. Powital nas gromki krzyk dzieci wybiegajacych wlasnie że szkoly. Wysypaly się z chaty powodujac przy tym halas najezdzajacego wojska.
Wszystkie chaty byly bambusowe. Niewielu tam było doroslych. Glownie starsi i dzieci. Dopiero z Pania nauczycielka udalo nam się jakoś porozumiec. Za pomoca zerwanego wczesniej listka herbaty udalo mi wyjasnic że chcemy na plantacje, a przynajmniej na pole herbaty. Ciekawe było to że Pani miala przewieszone niemowle na plecach. Co oznacza że uczyla z dzieckiem w chuscie. Wdrapalismy się wedle instrukcji na kolejne zbocze i po drugiej stronie pojawilo się pole herbaty. Byl czas zbiorow. Jeden Pan, najbardziej otwarcie do nas nastawiony pokazal nam że tylko najmlotsze, takie jasnozielone listeczki nadaja się do zrywania i że klasa herbaty zalezy od tego ktory to byl listek. Jeśli dopiero co rozwijajacy się, ten najmniejszy to jest to pierwsza klasa, kolejne to druga i tak dalej. Ja naliczylam ich cztery.
 Pan pokazuje z jakie listki sie nadaja i oznacza ich klase
Na polu co jakis czas znajdowaly się szopy, do ktorych znoszono swiezo zerwana herbate. Zeszlismy do drogi zjedlismy szybki lunch i zmierzalismy do kolejnej wioski. Za zakretem okazalo się że lezy ona w dolinie i jest to co najmniej 200 metrow stromego przewyzszenia. Nie czekajac już na narzekania skrecilismy z Pawlem w sciezke na polu ryzowym, ktora jak nam się dobrze wydawalo obchodzila pasmo dookola. Widoki byly niesamowite. Czasem robilo się troche stromo, sciezka się zwezala i rozszerzala na powrot. Po jakiejs godzinie marszu dotarlismy do tej samej drogi od ktorej zaczelismy na poczatku. Udalo nam się namowic dziewczyny na pojscie do kolejnej wioski, ktora widac było naprzeciwko pola ryzowego. Nazwe tej wioski nie do konca jestem w stanie wymowic ale ponizej jest zdjecie.
 Po polgodzinie marszu dotarlismy na miejsce. Wygladala na nieco bogatsza od poprzedniej. Było kilka domow murowanych i wiekszosc pokryta byla blacha. Z elektrycznoscia było gorzej. Byla jakas 13 wiec znowu powitaly nas dzieci i wszedobylskie psy. Nie jest to dobra godzina. Wszyscy dorosli sa w polu, albo w pracy. Minelismy kilka gospodarstw i Pawel przysiadl się do Pani przekladajacej suszaca się na macie bambusowej herbate. To było niesamowite ale już po kilku chwilach Pani wymiotla izbe i zaprosila nas do srodka. Jej maz przygotowal nam swieza herbate a ona skroila gigantycznego ogorka i nas poczestowala. Izba byla skromna, ale czysta. Przy wejsciu w czerwonym koszyczku było mydlo szczoteczki do zebow i pasta. Po lewej stronie od wejscia za zaslonka byla czesc sypialna, dalej plecione maty bambusowe na ktorych siedzielismy, wyjscie na "balkon" z oszalamiajacym widokiem na doline.
Po prawej stronie było palenisko. Pod sciana stalo kilkanascie malutkich stoleczkow co wskazywalo na to że nasi gospodarze lubia gosci. Po chwili Pani przyniosla worek swiezej herbaty i wysypala na podloge. Napelnila nia metalowa miske, postawila na palenisku i podrzewala mieszajac.

Gdy już znacznie zmniejszyla swoja objetosc i byla tak goraca że parzyla w palce, przelozyla ja na okragla bambusowa mate i ugniatala tak, żeby puscila jak najwiecej sokow i się zrolowala. I po tym liscie byly już gotowe do suszenia. Niewiele myslac zajelismy się reszta herbaty. Ja na zmiane z Pawlem podgrzewalismy liscie nad paleniskiem a dziewczyny ugniataly. Przygotowalismy do suszenia w ten sposob caly worek. Panstwo byli niezmiernie mili, nawet udawalo nam się dogadac przy pomocy kilku slowek i niezastapionego slownika. Pochodzili z plemienia Phu Noi, ciezko mi ocenic ich wiek bo laotanczycy jak tajowie starzeja się jakoś specyficznie powoli:) na pewno byli w srednim wieku. Po jakims czasie co i rusz zaczeli zagladac sasiedzi zagadujac nas, bądź tylko na chwile wsuwajac glowe za drzwi. Bardzo chcielismy im się jakoś odwdzieczyc za goscine, ale glupio było po prostu dac im pieniadze. Chcielismy kupic od nich herbaty ale mieli tylko ta suszaca się na zewnatrz. Wzielismy ja i teraz suszymy ja w lodzi;) poza tym Gospodyni zrobila nam wyprawke w postaci warzyw i na pozegnanie chciala zebysmy ja jeszcze odwiedzili...
Nastepnego dnia mielismy wziac autobus do Hat Sa i nastepnie lodz do Muang Khua. Cos z ta miejscowoscia jest nie tak bo w wyniku nieporozumienia uciekl nam autobus. I tak jak ostatnio jak jechalismy z Oudomxai spoznil się 2 godziny tak teraz spoznilismy się 10min i odjechal. Lodz miala być o 10 a kierowca tuktuka zazyczyl sobie 200tys za przejazd. I znowu stwierdzilismy że idziemy i liczymy na szczescie. Tylko przynajmniej tym razem było z gorki. Najpierw, po jakis 7km stopa udalo się zlapac dziewczynom, wziely też nasze plecaki i mialy zatrzymac lodz. My przeszlismy jeszcze kilka kilometrow i zatrzymal się pickup. Laotanska delegacja z Vientiane, jak to okreslil Pan Urzednik "education and development". Bez problemu zabrali nas że soba. W Hat Sa bylismy po 11. Zadnej lodzi już nie było a za prywatny przewoz zaplacilibysmy jakies 1,1miliona kipow. Pozostalo nam czekac. Pawel poszedl na ryby, ale jedyne co udalo mu się zlowic to damska bluzke.
Po jakiejs godzinie przyplynela speed boat. Mielismy nimi nie plywac ale mozliwosci wydostania się stad tego samego dnia byly nikle. Nam Ou byla naprawdę gorska rzeka ktorej poziom wynosil tyle ile powinien na koniec pory deszczowej czyli duzo. Zapakowalisamy plecaki, dostalismy po kasku i fru. Trase ktora ostatnio przebylismy w 6 godzin teraz zrobilismy w dwie. Byla taka gra na playstation "rapid race" czy jakoś tak, wyscigi motorowkami. Uczucie podobne. Tylko tutaj naprawdę wyskakiwalismy na falach, wchodzilismy w slizgi i odbijalismy od powierchni wzburzonej wody. Nie wiem czy bym to powtorzyla ale uczucie było niesamowite.
Widok z łódko/motorówki :)))))))))))))))))))
Wizja nastepnego dnia i tak nie byla zbyt optymistyczna. Wracalismy do Muang Khua, czyli do miejsca z ktorego wyplynelismy poprzednio. A stamtad pamietam zaledwie robale w pokoju. Chyba jednak po nieprzyjemnosciach w Hat Sa los się do nas znowu usmiechnal. Zaledwie wysiedlismy z motorowki udalo nam się dogadac na lodz w kierunku Nong Khiew. Zjedlismy cos na szybko, kupilismy 2kilo pomaranczy i znowu plynelismy. Tylko tym razem mielismy calego slowboata dla siebie. Wydaje mi się że kierowca po prostu wracal do domu, dlatego nie zazyczyl sobie miliona za lodz. W innym razie czekalaby nas nocleg i regularna lodz kolejnego dnia.
Już widac że zmieniamy powoli szerokosc geograficzna. Zmienia się krajobraz, rozlinnosc jest duzo bardziej roznorodna i dzungla wyglada zdecydowanie na gestsza. Znowy pojawily się palmy i liany. Po jakims czasie pojawily się ogromne, wapienne formacje skalne a nasza lodka jak we wladcy pierscieni przeplywala pomiedzy nimi w promieniach popoludniowego slonca. Zadne zdjecia nie oddadza uczucia, kiedy zza kolejnego zakretu wyrastaja przed toba ogromne masywy skalne, z przewyzszeniami na kilkaset metrow. Nie spodziewalam się takiego widoku wracajac z gor.
W trasie zmienilismy zdanie i stwierdzilismy że zatrzymamy się w wiosce ok. 10km przed Nong Khiew czyli Muang Ngoi. W lonely planecie byla opisana jako idylliczna wies z pieknymi widokami gdzie obcokrajowcy dalej traktowani sa jako obcy. Wyobrazcie sobie moje zdumienie gdy po wyjsciu z lodzi pierwsze co zobaczylam to dwie angielki, tlumaczace gdzie się zatrzymaly. Kolejna godzine spedzilismy na szukaniu bungalowow bo wszystkie byly full. Czas niezdobytej polnocy się wlasnie zakonczyl.
Wyslano z BlackBerry®

wtorek, 14 września 2010

Muang Khua w drodze do Phongsali.

LaosZnowu w drodze. Wczoraj pomimo calego opoznienia kierowca jechal tak szybko że dotarlismy na czas. Przez wszystkie gory i doliny, przy predkosciach jakie osiagal ten Pan było mi strasznie niedobrze. Jak zwykle okazalo się że dworzec jest poza miastem(ok 2km) i jak zwykle my turysci zamiast brac tuktuka jak kazdy szanujacy się laotanczyk poszlismy na piechote. Byl tylko glos dzungli, szum rzeki, swietliki i ... Nasze czolowki ;) Nocleg nie trafil nam się zbyt czysty. Spalismy z robalami w jakims najtanszym guesthousie(40tys kipow za dwojke) coraz bardziej daje się odczuc podroz w cztery osoby, cztery sposoby patrzenia na swiat, rozne oczekiwania, dajemy rade ale kazdy musi z czegos zrezygnowac. Lodz do Phongsali jest dosc droga. 100tys kipow to 2/3 mojego dziennego budzetu:) tak wiec na sniadanie skonczylo się na sticky rice i laotanskiej kawie. Klejacy ryz jest niesamowicie syty. I smakuje duzo lepiej. Aloun mowil że najpierw nalezy go namoczyc na godzine, potem ugotowac. Zreszta to jest inny ryz niż ten sprzedawany u nas w torebkach. Nie jest tak bialy i ziarenka nie sa tak dlugie. Wyglada troche jak u nas jasminowy, albo ten uzywany do sushi. Tutaj sticky rice czyli po laotansku HANIO jest podawany do wszystkiego i traktowany również jako szybka przekaska. Na targu kosztuje ok 2tys kipow. Dostaje się go w foliowce. Laotanska kawa to również special edition. Niby zaparzana jest z normalnej kawy, ale smakuje troche jak supermocna rozpuszczalna. W foliowym rekawie jest zasypana kawa i przez to przelewany jest wrzatek do kubka. Kawa z mlekiem oznacza że na dnie znajduje się ok 1cm zageszczanego, slodzonego mleka z puszki. W lepszych garkuchniach dodaje się do tego w oddzielnych kubkach slaba zielona herbate. Mi osobiscie smakuje ona kurnikiem:) ale np Cela czy Pawel ja bardzo lubi.
Chlopczyk z lodzi naprzeciwko chowal sie przed aparatem
Plyniemy slowboat. Sa też motorowki, sa dwa razy szybsze, ale też dwa razy drozsze i niebezpieczniejsze. Wsiadajac do nich dostaje się kaski na wstepie wiec chyba to o czyms swiadczy. Oczywiscie psychicznie przygotowalam się na to iż nie wyplynie tak jak jest w planie o 8 a pozniej. W przystani bylismy ok. 7.30 pan nam powiedzial że w sumie lodz bedzie pozniej. Wrocilismy ok 8.30. W lodzi już byly 3 osoby. Zapakowalismy plecaki w wodoodporne pokrowce i usadowilismy nas deseczkach sluzacych za lawki, po dwie osoby na jednej. Zaczelo przybywac bagazu jak i ludzi. Na dachu wieziemy nawet ogromna szafe! Sama lodz ma ok 10 metrow dlugosci i ok 1,5metra szerokosci w najszerszym miejscu. Z przodu, na samym dziobie siedzi kierowca, potem sa jakies dwa metry bagazy, butelek z woda, produktow spozywczych, ogromnych termosow z jedzeniem i wszystkiego co da się przewiesc. Dalej jest czesc nazwijmy to "pasazerska" z siedmioma deseczkami nastepnie znowu bagaze, silnik i rufa. Jestesmy na rzece Nam Ou. Obecnie poziom jest dosc wysoki a nurt rwisty. Co jakis czas wystaja zalane skaly i krzaki co swiadczy o tym iż w porze suchej jest to niepozorna rzeczka nienadajaca się do zeglugi. Plyniemy pod prad. Pogoda nam dziś niedopisala. Jest pochmurnie, nie widac nawet wierzcholkow gor. Co jakis czas zacina deszcz. Nie zapowiada się zbyt optymistycznie. W koncu trekking w blocie do przyjemnych nie nalezy. Kierowca manewruje lodzia od jednej strony na druga usilujac ominac rwace czesci rzeki. Przestaje liczyc czas. Wyznacza go wschod i zachod slonca.
Wiekszosc wsi polozona jest obok rzek, oznacza to że co jakis czas zatrzymujemy się przy brzegu i wysadzamy bądź zabieramy ludzi. Okazuje się że placic mozna wszystkim, nie tylko pieniedzmi. Raz kierowca wysiadl z pasazerem, wdrapal się z nim na gore i po chwili wrocil z wielkim platem miesa, innym razem z papaja;)

 Podlapane w lodzi. Kazdemu sie nudzi podczas kilkugodzinnej podrozy.

Podlapane z lodki
Do takich bambusowych kijow wbitych w plaze zacumowane sa lodzie



Dwa razy omal nie wpadlismy na skaly. I nie pisze tego żeby wywolywac groze. Kierowca w wiele razy musial wykazac nie lada umiejetnosciami aby nas wyprowadzic z rwacego nurtu.
Po poludniu bylismy już w Hatsa. Wies ta jest polozona ok 30 kilometrow od naszego miejsca docelowego czyli Phongsali. Chcielismy wziac tuktuka ale kierowca chcial z nas strasznie zedrzec. Zamiast normalnej stawki, czyli 10tys od osoby chcial od naszej czworki 300tys. Srednio moglismy cos zrobic, nie było nic innego w poblizu. To byla wies w kazdym tego slowa znaczeniu, z zaledwie ubita droga i kilkudziesiecioma domami. I tu dala o sobie znac polska krew, niech się dzieje co chcę, idziemy! Droga szla raczej pod gore niż w dol zboczami gor. Mogę już chyba smialo nazwac te wzgorza gorami bo samo Phongsali polozone jest na wysokosci 1400 mnpm. Przeszlismy tak kilka kilometrow. Było goraco, duszno i niesamowicie wilgotno. Wynagradzaly to niesamowite widoki dolin pokrytych polami kukurydzy. Trafila się też plantacja ananasow. Pomoc przyszla w momencie gdy mielismy zamiar zrobic pierwsza przerwe. Jechal pickup wyladowany pomelo na pace. Machalismy jak oszalali i udalo się. Udalo nam się dogadac aby nas dowiozl do Phongsali za 10tys za osobe. Wpakowalismy się na pake i po jakiejs pol godzinie wyboistej drogi bylismy na miejscu...
Wyslano z BlackBerry®

poniedziałek, 13 września 2010

Oudomxai

Widok z gory w srodku miasta, w swiatyni Phu That

Jeden z wielu przydroznych barow\stolowek w ktorej Laotanczycy jedza... zupy!

Tak wygladala nasza zupa z powyzszej kuchni. Zupa tak ostra ze plakalam

Fragment drzwi swiatyni
Pawel liczy z dzieciakami do dziesieciu po laotansku




Typowa chata laotanska

sobota, 11 września 2010

Skutery...

Okazuje się jednak że pewne rzeczy trzeba przyjac takimi jakie sa. I że nie wszystko musi isc po naszej mysli. Spedzilismy 2 pelne dni na organizacje skuterow i koniec koncow wlasnie siedze w zatloczonym autobusie do Udomxay.

 W drodze do Oudomxai, fot. PP

Ta sytuacja uczy pokory. My turysci z europy chcielismy przyjechac, kupic i to jeszcze najlepiej w super stanie za kwote ktora sami sobie ustalilismy. A to nie musi wcale tak być. Na poczatku bylam wsciekla, w koncu psuje to nasze wszystkie zalozenia. Teraz bardziej dostrzegam w tym wszystkim roznice kulturowe, roznice w mentalnosci. Tutaj nie kupuje się pojazdu od tak aby wymienic na lepszy model. Zmienia się go na nowy dopiero w momencie gdy się go zajezdzi. Powoduje to że motorkow uzywanych praktycznie nie ma do kupienia a jeśli sa to ich stan techniczny jest godny pozalowania albo sprzedaja je osoby prowadzace guesthousy chcac za nie bajonskie kwoty. Ok mozna kupic nowe, ale te ktore byly dla nas w jakis sposob osiagalne byly za slabe żeby jeszcze ciagnac wozki z naszymi plecakami.
Takim sposobem z jednej strony Luangnamtha opuszczam z uczuciem niedosytu, nie widzialam zadnej stupy, zadnego muzeum, zadnej slynnej wioski slynacej z produkcji jedwabiu, z drugiej strony proby dogadania się z mechanikami, dealerami czy panem spawaczem bez ani jednego slowa po angielsku ozywilo troche moje szare komorki. Okazuje się że nie potrzeba wcale rozmawiac w tym samym jezyku a gestykulacje, mowa ciala czy rysunki, moga zastapic tak naprawdę wszystko:)
Wyslano z BlackBerry®