poniedziałek, 31 sierpnia 2009

Ayvalyck senne miasteczko gdzie czas zatrzymał się sto lat temu...

Każdy podróżnik szuka czegoś innego, ale chyba każdy ma jakieś założenia, oczekiwania, czegoś się po wyjeździe spodziewa, na coś liczy.  Tak też było i ze mną. Wyjazd do Turcji, a raczej na jej zachodnie wybrzeże od Izmiru w górę aż do granicy, miał być baśnią z tysiąca jednej nocy a czym się okazał... zbieraniem strzępków historii wysiedlenia 1,5 miliona Greków z początku ubiegłego stulecia. I nie są to broń boże narodowowyzwoleńcze przemyślenia, ani "sprawiedliwościowa potrzeba odwetu" po prostu, piętno odciśnięte w architekturze tego regionu powoduje, że cały czar orientalności odpływa na rzecz wyniosłości antycznych świątyń i przycupniętych nad brzegiem morza białobłękitnych domków z czerwonymi dachami.
Zetknięcie z kulturą europejską i azjatycką na jednym obszarze uświadomiło mi jak bardzo głęboko jestem osadzona w europejskich kanonach piękna i estetyki i jak bardzo różne aspekty życia i zachowań rażą mnie tylko dlatego, że zostały podane wraz z ułożeniem i zaplanowaniem cechującym świat antyczny bądź po prostu grecki.
I to wszystko zrozumiałam dopiero, gdy dotarłam do Ayvalyck. Zapomnianego miasteczka na przeciwko wyspy Lesbos w zatoce Edremitu. Dotarliśmy około południa, słońce grzało niewyobrażalnie mocno jak na koniec lata. Po wszystkich perypetiach autostopowych, wielkich zwrotach i zawrotach, myślałam tylko o tym, aby usiąść gdzieś w cieniu i zjeść soczystego żółtego arbuza zakupionego poprzedniego dnia w Candarli. Obrzeża miasta, z betonowymi blokami nie zapowiadały wielkiego odkrycia, jedynie port z kilkudziesięcioma łódkami prezentował się okazale, tak więc bardziej spodziewałam się zakupów na targu rybnym i pieczenia małych śledzi, niż podziwiania architektury miasta. Gdy jednak skręciliśmy w pierwszą lepszą uliczkę, zapomniałam jak ciężki mam plecak, jak bardzo chce mi się pić jak i o tym, że nie mamy przecież jeszcze żadnego noclegu. Byłam w raju!.
Konfrontacja pięknych, ponad stuletnich kamieniczek, ze zdobionymi fasadami w kolorach słońca, okiennice, balkony, wąskie brukowane uliczki, nawet jeśli wszystko to zostało zaniedbane w ciągu stu lat do tego stopnia, że wydaje mi się że przy większym podmuchu wiatru runęłoby jak domek z kart, to i tak w porównaniu z betonowymi blokami, kilkupiętrowymi bliźniakami wyrastającymi jak grzyby po deszczu w najmniej odpowiednim miejscu i królującą wszędzie prowizorką biło wszystko na głowę. Gdyby nie pojawiające się od czasu do czasu, zarośnięte bluszczem herbaciarnie, wypełnione wyłącznie mężczyznami zapomniałabym o tym gdzie jestem...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz