sobota, 10 lipca 2010

Warszafka, moja warszafka.

Czas tuż przed wschodem słońca jest niezwykły.  Toczyłam dziś dość żarliwą dyskusję, na tyle żarliwą, że po powrocie do domu wzięłam Ryjka i wyruszyłam nad Wisłę. Czwarta nad ranem. W głowie Berlin, ten sprzed 3 lat. W sumie z jednej strony coraz bardziej obcy, z drugiej właśnie kwitnie we mnie to co tam powstało. Dzisiaj chyba po raz pierwszy opowiedziałam się po którejś stronie, zaciekle broniłam, tego miejsca w którym jestem, z którym walczę, które też mnie w jakiś sposób tworzy już od 6 lat. I chyba właśnie zdałam sobie sprawę, że ja kocham Warszawę i że paradoksalnie to Berlin nauczył mnie tego. Takiego małego szczęścia w drobnych sprawach, miłą Panią w warzywniaku, rower w drodze do pracy, popołudniowy balkon, stadionowy folklor, jogę na foksalu, zcentrowaną multiróżnorodność propozycji, możliwości, poszukiwań. I w całej swojej brzydocie i chamstwie panoszącym się na każdym kroku ja tak czy inaczej tu mieszkam, tu tworzę, tu staram się kreować każdy dzień.
I mam w sobie spokój. Pogodzenie z miejscem w którym jestem i w którym żyję.
A poranne spacery powinnam sobie urządzać częściej!

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz