środa, 22 września 2010

Jak to Pawek nasłał policję turystyczną na chińskiego sprzedawcę!

Biorac pod uwagę ogrom turystów przybywający do Luang Prabang, a co za tym idzie ogrom kafejek internetowych doszłam do wniosku, że w końcu uporządkuję bloga, zdjęcia, karty pamięci. Po trzech tygodniach bez mojego komputera, przy dodatkowych przejściach z wirusami panował w tym wszystkim delikatnie rzecz ujmując nieład.  W tym celu na jednym z marketow zakupilam 16gb pena. Nie wspominałabym o tym gdyby nie fakt, że dwa dni spędziłam na chodzeniu od kafejki do kafejki aby skopiować zdjęcia. Wydawało mi się, że mam zawirusowane karty ale oczywiście okazało się, że pen od początku nie działał i nic się na nim nie dało zapisać. Ostatniego dnia rano wybraliśmy się na ten sam market z zamiarem odzyskania kasy. Sprawa wygladała beznadziejnie, nie miałam żadnego potwierdzenia zakupu, a market umówmy się, to po prostu chiński rynek. Wydalam jednak na niego dwie dniówki wiec trzeba było zaryzykować. Pan sprzedawca sprawdził wszystko dokładnie i zgodził się, że sprzęt nie działa. Chciał jednak wymiany a ja po swoich przejściach nie mogę patrzeć na made in china i upierałam się przy zwrocie pieniędzy. Zaczęly się przepychanki słowne. Koniec końców stwierdził, że może nam ewentualnie oddać część pieniędzy, no i się zaczęło. Wiem, że jestem furiatem i powinnam bardziej panować nad emocjami, ale cinkciarstwa nie znoszę i jestem w stanie wytrwać bardzo długo i zmienić swoje plany, jeśli sprawa tego wymaga. Tym razem chodziło o 170tyk kipow wiec o odpuszczeniu nie było mowy. Na targu wywiązała się regularna afera. Paweł pobiegł na policję a ja dyskutowałam że sklepikarzami. Powiedziałam że nie popuszczę i będę mu odganiała potencjalnych klientów dopóki mi nie odda kasy. Najpierw była wielka złość, potem Pan sprzedawca z sąsiedniego stoiska z torbami, który zresztą dużo lepiej mówił po angielsku zaczął brać mnie na litość łamiącym się głosem opowiadając o tym jak ciężko się tu żyje, że każdy ma rodzinę na utrzymaniu, że płaci podatki. Tego było już za wiele. Koleś zwyczajnie chciał mnie oszukać a oni mi tu z rodziną wyskakują i że jest cieżko. Paweł nie wracał. Byłam coraz bardziej zrezygnowana i poirytowana. Nie dopuszczałam jednak żadnych kupujących krzycząc za każdym razem że to oszust i nie chcę oddać kasy. Czas mijał. Swoją drogą musiałam wyglądać komicznie. Jacyś angielscy turyści patrzyli się na mnie z politowaniem. W końcu z drugiej strony to przecież tylko 68zł. Ja byłam zagotowana tym miastem i nawet gdyby to było 5zł to pewnie stałabym tam do wieczora. Wrócił Paweł z Panem Policjantem mówiącym nawet po angielsku. Jego przejścia z policją były jeszcze bardziej osobliwe. Nie było mnie z nim, ale postaram się to wiernie odtworzyć;) z usłyszanej od niego opowiesci. Pawek mnie zostawił i wybiegł na ulice. Okazało się, że uzyskanie informacji na temat: gdzie znajduje się najbliższy posterunek policji nie jest wcale takie proste. Każda napotkana osoba, jeśli w ogóle dało się z nią dogadać udzielała sprzecznych ze sobą informacji. Krążył więc pomiedzy uliczkami w ta i z powrotem aż wrócił na ten sam chiński market, jakieś 200m od miejsca gdzie mnie zostawił był posterunek policji, składający się z drewnianej budki i 3 policjantów. Tam jednak nikt nie mówil po angielsku a chłopak z informacji łaskawie wyjaśnił, że nic tu po nim i musi się udać na policję turystyczną, tylko że ta rzekomo byla czynna dopiero od 14. Mimo wszystko zaprowadzil tam Pawła. Byla otwarta. Jako, że nikt nawet na niego nie spojrzał usiadł i zaczął przyglądać się temu niesamowitemu widokowi. Trzech policjantów ogladało kreskówki w telewizorku umieszczonym po środku posterunku, ale żaden w dalszym ciągu nikt go nawet nie zauważył. Jak się potem okazalo żaden z nich nie mowil po angielsku chociaż pracowali w policji turystycznej, więc udawali, że go tam po prostu nie ma. Po paru chwilach i zniecierpliwieniu zapytał czy ktoś się nim w końcu zajmie i... bez reakcji. Po kolejnych 10 minutach przyszedł szczupły mężczyzna ok. trzydziestki mówiący prostym, ale zrozumiałym angielskim. Wyciągnął ogromny zeszyt i kazał w nim opisać cale zajście od początku aż do momentu przybycia na posterunek. Paweł nauczony rzymskimi doświadczeniami od razu zapytał czy jak to zrobi to coś się jeszcze wydarzy, np. pójdzie z nim tam, czy pisze to po prostu aby pisać a i tak nie uzyska żadnej pomocy. Policjant skwitował to jednym zdaniem. Pójdzie, ale po złożeniu raportu. Rzucił okiem na poprzedni raport z dnia poprzedniego. Był przerażający. I nie piszę tu tego by podkręcić atmosferę całej historii a ku przestrodze. Były to zeznania dziewczyny, która obudziła się w środku nocy w dżungli nie wiedząc jak się tam znalazła, wiedziała tylko że była zgwałcona. I wyobraźcie sobie że trafiacie potem do turystycznej policji, w której to nikt nie mówi po angielsku.
A my tu z raportem o 16gb pena. Żenujące. Trochę spokorniałam jak to usłyszałam.
U mnie się nic nie zmieniło. W dalszym ciągu czekałam przy moim feralnym stoisku na chińskim markecie. Tego samego dnia mieliśmy jechać jeszcze na wodospad a wieczorem mieliśmy już zabukowany autobus do Vientiane więc z każdą chwilą byłam coraz bardziej poirytowana. Wrócił. Policjant był nawet nastawiony pro i obstawał za nami. Tzn. tak naprawdę to nie wiem o czym rozmawiali bo i jak ale koniec końców udało mi się odzyskać 150tyś kip. Pan Chińczyk policzył sobie 20tyś prowizji. Już nie miałam siły walczyć z tym wszystkim i wiedziałam też, że ciężko będzie mi odzyskać całość bo on też chce wyjść z całej sytuacji z twarzą. Zgarnęłam moją kasę zanim się jeszcze mógł rozmyślić i popędziliśmy do dziewczyn, bo i tak byliśmy już spóźnieni.  Czekał nas wielki wodospad Kuang Si!!! i nie chcieliśmy stracić ani chwili...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz