poniedziałek, 20 września 2010

Same, same LAO...

Nie pisałam już kilka dni i nie wynika to z braku czasu a raczej utraty zapału. Tak jak pisałam już wcześniej, czas niezdobytej północy się skończył a Luang Prabang tak jak jest piękne tak samo też kurortowe a większość laotańczyków widzi w nas maszynki produkujące dolary. Zajęlo mi wiec kilka dni oswojenie z tym, że tak jak w Indiach, każdą cenę muszę zbijać co najmniej o 50%, jeśli nie więcej.
Po tym jak nasz tuktuk doturlał się do miasta, trzeba się było przetransportować do centrum. I oczywiście Pan kierowca na początku zażyczył sobie 15tys kipów od osoby za przejazd, krzycząc przy tym dziarsko z angielska: same, same Lao (sejm, sejm Lao)! Gdy się jednak zna już trochę realia to okazuje się że ta trasa kosztuje ok 5tys i żadne same, same Lao:) po długich negocjacjach zawiózł nas za 7tys. Próbowaliśmy oczywiście złapać tuktuka z poza dworca, ale tuktukarze są dość sprawnie zorganizowani i wszędzie maja rejestracyjne budki, opłaty, prowizje, więc wszystkich tuktukarzy z zewnątrz którzy nawet zgodzili się na stawkę 5tyś z miejsca odganiali. Trzeba byłoby wyjść jakieś kilkaset metrów za dworzec i wtedy zająć się łapaniem tutuka. Odpuściliśmy i stanęło na 7tys! Poszukiwanie noclegu to był kolejny kubeł zimnej wody. W pierwszym domu gościnnym krzyczą nam 30$ w kolejnym 18$. Koniec końcow udało nam się znaleść bardzo przyzwoity guesthouse za 50tys kipow za dwojkę:) zdjęcie poniżej.


Miasteczko jest naprawdę śliczne, jego centrum leży na cypelku utworzonym przez rzeke Nam Ou łączacą się w tym miejscu z Mekongiem, niespotykanie ulożone i czyste, z ogromna iloscią kolonialnych, francuskich budowli. W pewnym momencie patrzac na tych wszystkich bogatych turystów w pieknych posiadłościach wydawało mi się że w ciagu 70lat nic się nie tak naprawdę nie zmieniło. Wszedzie jest pełno barów, restauracji gdzie posiłek kosztuje tyle, co moja dniowka tutaj, drinki, koktajle, kontynentalne jedzenie.
Bunt i foch na taki stan rzeczy minąl mi dopiero po wybraniu się na market z jedzeniem:D polożony zresztą dość blisko naszego guesthouse'u. Nie wiem teraz czy nie będę się powtarzać, bo okazuje się, że blackbery wcale nie jest takie niezawodne i wcieło mi kilka postow a piszę już troche i czasem gubie się w tym czy jakiś wątek już poruszalam czy też nie. Jakby nie było wracam do tematu przeze mnie uwielbianego czyli jedzenie. Laotańczycy całkowicie zaspokajają moją ciekawość jak i glód wiedzy przygotowując wszystkie potrawy na zewnątrz. Market z produktami żywnościowymi to nie tylko półprodukty, ale również przygotowywane na świeżo fastfoody:) w laotańskim wydaniu. Wszędzie pachnie grillem bądź gotującą się zupą. Jest tam wszystko od ryb, kurczaka, wieprzowiny, po cale pieczone żaby. Owsianka z ryżu, zupy wszelkiej maści, grilowane warzywa, naleśniki ryżowe, bułeczki na parze, bułeczki na tłuszczu po prostu wszystko wszystko co może nadawać się do jedzenia, łącznie z mułem rzecznym.
Ryba z grilla, w środku wypchana trawą cytrynową, pieczona w soli.
Bułeczki z głębokiego tłuszczu. Tak wygląda standardowa kuchenka laotańska. Gliniane wiaderko z węglem, na którym umieszczona jest patelnia bądź garnek. Przenośna i lekka:)

Wszystkie potrawy, nieważne czy to jest płyn czy jakieś mięso pakuje się do torebek foliowych różnej wielkości. Na początku wydawało mi się to dziwne ale obecnie już przywykłam do kupowania w folii, o dziwo w Laosie:) Czasem jeszcze jest coś owinięte w kawałek liścia bananowca ale przyznam szczerze, że bardziej na prowincji. Za to im bardziej jedziemy na południe, tym jedzenie staje się bardziej rożnorodne. Nie jest to już jedna standardowa zupa na tym samym bulionie, gdzie zmieniaja się tylko dodawane na świeżo warzywa bądź rodzaj mięsa, ale pojawia się również trawa cytrynowa, mleczko kokosowe, imbir gdzie upatruję wpływy tajskie. A pomysłowość jest równa maksymie że przecież nic nie może się zmarnować. Tym sposobem serwowane sa nawet glony rzeczne czy muł(!) Dominują smaki pikantne, słone i o dziwo gorzkawe jednocześnie, ale o sól jest tu trudno, zastepuje ja słony sos rybny. Jeśli gdzieś jest sól na stoliku, bądź niedajboże keczup, to musi to być już miejsce odwiedzane przez turystow. Do tego przy każdym straganie bądź garkuchni jest przynajmniej jeden stolik przy ktorym mozna zjeść, a na nim standardowo: całe czerwone bądź zielone ostre papryczki na talerzu, polówki limonek, pasta z chili robiona domowo(bardzo ostra), do tego sosy butelkowe: i tu znowu chili, sojowy, cos co przypomina smakiem nasze maggy oraz oczywiście cukier. Czasem jest jeszcze pasta rybna(strasznie smierdzi) ale to już troche poza standardem. Gdy bierzemy jedzenie na wynos, również dostajemy potrzebne sosy w malutkich torebeczkach zawiązanych gumka recepturką. Naprawdę uwielbiam ten klimat skwierczacych grilli, zrobionych z czegokolwiek, nawet z garnka, wiecznego obierania, smażenia, pieczenia, gotowania, wyciskania, pakowania, targowania, krojenia, porcjowania, oczyszczania, faszerowania oraz skwierczacego tluszczu.
Spedzilismy tam prawie trzy dni probujac wszelkich specyfikow a malze rzeczne, w cenie 20tys kipow(czytaj niecale 8zl) podbily moje serce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz