piątek, 17 września 2010

Phongsali jak phongsaly tea

Nie bede już się nawet tlumaczyc że pisze w drodze bo tak naprawdę jest to wlasnie najlepszy czas na pisanie. Plyniemy do Muang Ngoi Neua.
Samo Phongsali zostawiam z uczuciem lekkiego niedosytu, chociaż to tam tak naprawdę udalo nam się najwiecej zobaczyc. Po pierwszej nocy w czystej poscieli, obudzil nas deszcz uderzajacy o blaszany dach. Pogoda byla slaba. Zimno, deszczowo i do tego widocznosc zerowa bo bylismy w chmurze. Dzien spedzilismy w miescie. Po raz pierwszy w laotanskim miescie widzialam starowke. Było to kilka uliczek niskich, drewnianych domkow, wygladem przypominajacych tybetanskie chatki, bądź nie szukajac daleko domki przypominajace te na bialostoczyznie. Tam, u Pani z pochodzenia Chinki udalo mi się zjesc najlepsze jak do tej pory kielbaski, pieczone na ruszcie. Suszyly się one na sznurku przy wejsciu. Musze się pochwalic że w ciagu 3 dni razem z Pawlem zjedlismy je wszystkie. To że jedlismy je u Pani Chinki, podkreslilam ze wzgledu na fakt, że mieszka tam 22, a wg Pani z informacji turystycznej nawet 28 grup etnicznych.
Pranie na ulicy w Phongsali
Pani nie do konca chciala abym jej zrobila zdjecie
 
Nici z dlugiego trekkingu. W prognozie wrozyli nam jeden dzien pogody a potem obfite deszcze. No i kolejna rada, nie mozna prognozom wierzyc;) wlasnie jestem w lodzi i splywamy w dol a jest piekna pogoda.
Phongsali bedzie mi się kojarzylo tylko z wyprawa do plantacji herbaty i przycmiwa to wszelkie inne wspomnienia, nawet wbicie się podczas ulewy do Pana wyplatajacego kosze do kuchni.
Jedna z ulic na obrzezach Phongsali
Na plantacje wybralismy się kolejnego dnia. Pani z informacji turystycznej naprawdę mowila po angielsku i naprawdę nie chciala na nas zrobic kasy. Wszystkie jednodniowe wypady powiedziala że tak naprawdę mozemy zrobic sobie sami i wytlumaczyla nam co gdzie i jak. Zdecydowalismy się na krotki trek do plantacji herbaty z ponad 400letnimi drzewkami, oddalonej o ok 15 km od Phongsali w wiosce Komaen. W koncu się też wypogodzilo wiec wszystko szlo swietnie. Szlismy zboczem co jakis czas mijajac pojedyncze domy, pola herbaty, bądź pola ryzowe. Tylko ryz jest tu inny, bo uprawiany na sucho.
 Wtedy nam sie wydawalo, ze to bloto jest duze.

Widok na pola herbaty



Pani podczas zbiorow herbaty 
 Po ok. Dwoch godzinach dotarlismy do wsi, jak nam się wtedy wydawalo, Komaen. Powital nas gromki krzyk dzieci wybiegajacych wlasnie że szkoly. Wysypaly się z chaty powodujac przy tym halas najezdzajacego wojska.
Wszystkie chaty byly bambusowe. Niewielu tam było doroslych. Glownie starsi i dzieci. Dopiero z Pania nauczycielka udalo nam się jakoś porozumiec. Za pomoca zerwanego wczesniej listka herbaty udalo mi wyjasnic że chcemy na plantacje, a przynajmniej na pole herbaty. Ciekawe było to że Pani miala przewieszone niemowle na plecach. Co oznacza że uczyla z dzieckiem w chuscie. Wdrapalismy się wedle instrukcji na kolejne zbocze i po drugiej stronie pojawilo się pole herbaty. Byl czas zbiorow. Jeden Pan, najbardziej otwarcie do nas nastawiony pokazal nam że tylko najmlotsze, takie jasnozielone listeczki nadaja się do zrywania i że klasa herbaty zalezy od tego ktory to byl listek. Jeśli dopiero co rozwijajacy się, ten najmniejszy to jest to pierwsza klasa, kolejne to druga i tak dalej. Ja naliczylam ich cztery.
 Pan pokazuje z jakie listki sie nadaja i oznacza ich klase
Na polu co jakis czas znajdowaly się szopy, do ktorych znoszono swiezo zerwana herbate. Zeszlismy do drogi zjedlismy szybki lunch i zmierzalismy do kolejnej wioski. Za zakretem okazalo się że lezy ona w dolinie i jest to co najmniej 200 metrow stromego przewyzszenia. Nie czekajac już na narzekania skrecilismy z Pawlem w sciezke na polu ryzowym, ktora jak nam się dobrze wydawalo obchodzila pasmo dookola. Widoki byly niesamowite. Czasem robilo się troche stromo, sciezka się zwezala i rozszerzala na powrot. Po jakiejs godzinie marszu dotarlismy do tej samej drogi od ktorej zaczelismy na poczatku. Udalo nam się namowic dziewczyny na pojscie do kolejnej wioski, ktora widac było naprzeciwko pola ryzowego. Nazwe tej wioski nie do konca jestem w stanie wymowic ale ponizej jest zdjecie.
 Po polgodzinie marszu dotarlismy na miejsce. Wygladala na nieco bogatsza od poprzedniej. Było kilka domow murowanych i wiekszosc pokryta byla blacha. Z elektrycznoscia było gorzej. Byla jakas 13 wiec znowu powitaly nas dzieci i wszedobylskie psy. Nie jest to dobra godzina. Wszyscy dorosli sa w polu, albo w pracy. Minelismy kilka gospodarstw i Pawel przysiadl się do Pani przekladajacej suszaca się na macie bambusowej herbate. To było niesamowite ale już po kilku chwilach Pani wymiotla izbe i zaprosila nas do srodka. Jej maz przygotowal nam swieza herbate a ona skroila gigantycznego ogorka i nas poczestowala. Izba byla skromna, ale czysta. Przy wejsciu w czerwonym koszyczku było mydlo szczoteczki do zebow i pasta. Po lewej stronie od wejscia za zaslonka byla czesc sypialna, dalej plecione maty bambusowe na ktorych siedzielismy, wyjscie na "balkon" z oszalamiajacym widokiem na doline.
Po prawej stronie było palenisko. Pod sciana stalo kilkanascie malutkich stoleczkow co wskazywalo na to że nasi gospodarze lubia gosci. Po chwili Pani przyniosla worek swiezej herbaty i wysypala na podloge. Napelnila nia metalowa miske, postawila na palenisku i podrzewala mieszajac.

Gdy już znacznie zmniejszyla swoja objetosc i byla tak goraca że parzyla w palce, przelozyla ja na okragla bambusowa mate i ugniatala tak, żeby puscila jak najwiecej sokow i się zrolowala. I po tym liscie byly już gotowe do suszenia. Niewiele myslac zajelismy się reszta herbaty. Ja na zmiane z Pawlem podgrzewalismy liscie nad paleniskiem a dziewczyny ugniataly. Przygotowalismy do suszenia w ten sposob caly worek. Panstwo byli niezmiernie mili, nawet udawalo nam się dogadac przy pomocy kilku slowek i niezastapionego slownika. Pochodzili z plemienia Phu Noi, ciezko mi ocenic ich wiek bo laotanczycy jak tajowie starzeja się jakoś specyficznie powoli:) na pewno byli w srednim wieku. Po jakims czasie co i rusz zaczeli zagladac sasiedzi zagadujac nas, bądź tylko na chwile wsuwajac glowe za drzwi. Bardzo chcielismy im się jakoś odwdzieczyc za goscine, ale glupio było po prostu dac im pieniadze. Chcielismy kupic od nich herbaty ale mieli tylko ta suszaca się na zewnatrz. Wzielismy ja i teraz suszymy ja w lodzi;) poza tym Gospodyni zrobila nam wyprawke w postaci warzyw i na pozegnanie chciala zebysmy ja jeszcze odwiedzili...
Nastepnego dnia mielismy wziac autobus do Hat Sa i nastepnie lodz do Muang Khua. Cos z ta miejscowoscia jest nie tak bo w wyniku nieporozumienia uciekl nam autobus. I tak jak ostatnio jak jechalismy z Oudomxai spoznil się 2 godziny tak teraz spoznilismy się 10min i odjechal. Lodz miala być o 10 a kierowca tuktuka zazyczyl sobie 200tys za przejazd. I znowu stwierdzilismy że idziemy i liczymy na szczescie. Tylko przynajmniej tym razem było z gorki. Najpierw, po jakis 7km stopa udalo się zlapac dziewczynom, wziely też nasze plecaki i mialy zatrzymac lodz. My przeszlismy jeszcze kilka kilometrow i zatrzymal się pickup. Laotanska delegacja z Vientiane, jak to okreslil Pan Urzednik "education and development". Bez problemu zabrali nas że soba. W Hat Sa bylismy po 11. Zadnej lodzi już nie było a za prywatny przewoz zaplacilibysmy jakies 1,1miliona kipow. Pozostalo nam czekac. Pawel poszedl na ryby, ale jedyne co udalo mu się zlowic to damska bluzke.
Po jakiejs godzinie przyplynela speed boat. Mielismy nimi nie plywac ale mozliwosci wydostania się stad tego samego dnia byly nikle. Nam Ou byla naprawdę gorska rzeka ktorej poziom wynosil tyle ile powinien na koniec pory deszczowej czyli duzo. Zapakowalisamy plecaki, dostalismy po kasku i fru. Trase ktora ostatnio przebylismy w 6 godzin teraz zrobilismy w dwie. Byla taka gra na playstation "rapid race" czy jakoś tak, wyscigi motorowkami. Uczucie podobne. Tylko tutaj naprawdę wyskakiwalismy na falach, wchodzilismy w slizgi i odbijalismy od powierchni wzburzonej wody. Nie wiem czy bym to powtorzyla ale uczucie było niesamowite.
Widok z łódko/motorówki :)))))))))))))))))))
Wizja nastepnego dnia i tak nie byla zbyt optymistyczna. Wracalismy do Muang Khua, czyli do miejsca z ktorego wyplynelismy poprzednio. A stamtad pamietam zaledwie robale w pokoju. Chyba jednak po nieprzyjemnosciach w Hat Sa los się do nas znowu usmiechnal. Zaledwie wysiedlismy z motorowki udalo nam się dogadac na lodz w kierunku Nong Khiew. Zjedlismy cos na szybko, kupilismy 2kilo pomaranczy i znowu plynelismy. Tylko tym razem mielismy calego slowboata dla siebie. Wydaje mi się że kierowca po prostu wracal do domu, dlatego nie zazyczyl sobie miliona za lodz. W innym razie czekalaby nas nocleg i regularna lodz kolejnego dnia.
Już widac że zmieniamy powoli szerokosc geograficzna. Zmienia się krajobraz, rozlinnosc jest duzo bardziej roznorodna i dzungla wyglada zdecydowanie na gestsza. Znowy pojawily się palmy i liany. Po jakims czasie pojawily się ogromne, wapienne formacje skalne a nasza lodka jak we wladcy pierscieni przeplywala pomiedzy nimi w promieniach popoludniowego slonca. Zadne zdjecia nie oddadza uczucia, kiedy zza kolejnego zakretu wyrastaja przed toba ogromne masywy skalne, z przewyzszeniami na kilkaset metrow. Nie spodziewalam się takiego widoku wracajac z gor.
W trasie zmienilismy zdanie i stwierdzilismy że zatrzymamy się w wiosce ok. 10km przed Nong Khiew czyli Muang Ngoi. W lonely planecie byla opisana jako idylliczna wies z pieknymi widokami gdzie obcokrajowcy dalej traktowani sa jako obcy. Wyobrazcie sobie moje zdumienie gdy po wyjsciu z lodzi pierwsze co zobaczylam to dwie angielki, tlumaczace gdzie się zatrzymaly. Kolejna godzine spedzilismy na szukaniu bungalowow bo wszystkie byly full. Czas niezdobytej polnocy się wlasnie zakonczyl.
Wyslano z BlackBerry®

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz